„Żeby nie było śladów” – zawód po filmie

1 października, 2021 0 przez Mariusz Roman

Poszedłem dwa dni temu do kina z Synem Karolem oraz kilkoma znajomymi na film o którym ostatnio głośno pt. „Żeby nie było śladów” i nie kusząc się na napisanie recenzji pragnę przekazać jedynie kilka uwag.

Najbardziej ogólnie to wbrew pozorom i wielu zwiastunom, nie jest to ani film o tragedii z 1983, kiedy to w maju tamtego roku śmiertelnie pobito na komisariacie MO śp. Grzegorza Przemyka, ani tym bardziej film mający wyjaśnić tamte zajście. Nie jest to także film jednoznaczny w swojej ocenie, nie przeżyłem na nim podobnych wzruszeń jak na filmach, które kręci Mel Gibson… Gdyby film został nakręcony w 1988 powiedziałbym dobry, ale teraz?

Całkiem dobrze film opisuje siermiężną rzeczywistość PRL, ale już realia totalitarnego systemu nie do końca, prześlizgując się po tematach natury politycznej. Nie ma w nim  przekazu dramaturgii z tamtego okresu, pierwszych dni po zawieszeniu obowiązywania w Polsce: stanu wojennego, do tego miejscami ta ocena bywa bardzo dwuznaczna.

„Komuchy”, w tym: prokuratorzy lub funkcjonariusze MO, ale i Ojciec głównego bohatera (były wojskowy) są i dobre i złe… tworzą jakąś bańkę i oszukają się wzajemnie, aby zapewnić sobie dobre samopoczucie. W zasadzie wielu z nich twierdzi, że trzeba było skazać ZOMO-wców, bo przecież w każdej policji czy milicji zdarzają się sadyści… i byłoby po sprawie. Do tego ci źli przedstawiani są karykaturalnie, głupio i po prostu czasami śmiesznie.

W filmie nie wspomniano o niesławnej roli jaką odegrał w tym dramacie Jerzy Urban. Pojechano za to, chyba najbardziej po Kiszczaku (słusznie poniekąd), ale przecież teraz jak go już nie ma – to pewnie można… Przedstawiono go jako skostniałego aparatczyka, jego i jeszcze może dwóch, trzech wysokiej rangi funkcjonariuszy MO, inni to kunktatorzy… wykonujący ślepo rozkazy. Ale w gruncie rzeczy, to chyba im się to nie podoba… co ukazują, sprytne zbliżenia kamery na ich zatroskane twarze.

Oczywiście kilkukrotnie doklejono nieudolnie wstawki: współcześnie poprawne politycznie, a wszystko miesza się w jakimś sosie z wieloma wątkami, które nie wiadomo po co wprowadza reżyser, skoro nawet nie próbuje ich wyjaśnić? Do tego zapowiedź, że prawda pomieszana jest z fikcją… I skoro nawet ja, który dobrze pamiętam tamte wydarzenia miałem problem z oddzieleniem prawdy od fikcji, to wielu może uznać za fikcję dowolną sytuację… wielu, zwłaszcza młodych może nawet próbować usprawiedliwić tamten system.

Ponadto, taki sobie przykład: w rzeczywistości ofiary feralnego dnia spożywały wcześniej wino u „Fukiera” na Starym Mieście, w filmie pito odrobinę, ale w mieszkaniu pełnym „opozycjonistów” bezładnie przemieszczającym się po mieszkaniu Barbary Sadowskiej. Po co było to zmieniać, nie wiem? I jeszcze komentarz mojego Syna na koniec seansu: że nic się więcej nie dowiedział o śp. Grzegorzu Przemyku… gdyż w zasadzie cała fabuła rozgrywała się wokół fikcyjnej postaci Jurka Popiela (główny świadek zbrodni), który nie wiadomo czy w ogóle istniał… i kim był naprawdę? O tych, którzy faktycznie świętowali napisanie pisemnej matury z Grzegorzem Przemykiem przed Jego zatrzymaniem i śmiertelnym pobiciem, także niczego się nie dowiedzieliśmy z filmu.

Jedno w tym filmie zanotowałem jako bardzo wymowne: Więckiewicz odtwórca roli Kiszczaka a wcześniej Wałęsy spina jakby symboliczną klamrą te dwie postacie. Ale to pewnie, nie był zamierzony zabieg… tylko przypadek. Ale dla wtajemniczonych, jednak bardzo wymowny. Pod koniec w filmie pojawia się wiele dłużyzn nic nie wnoszących, przez co film trwa blisko 2,5 godziny. Reżyser chyba myślał głównie o przyciągnięcie na seans tych, którzy i tak pewnie nie obejrzą tego filmu. Jednym słowem, jak dla mnie: zawód. Spodziewałem się więcej.

Wizualizacja, m.in. foto: Łukasz Bąk, („GN”), „Żeby nie było śladów”, reżyseria Jan P. Matuszyński, Polska 2021. Polecam także recenzję Edwarda Kabiesza opublikowaną w ostatnim „Gościu Niedzielnym”, patrz: https://www.gosc.pl/doc/7119748.Smierc-licealisty

Mariusz A. Roman