Cięcie po administracji!

28 sierpnia, 2020 0 przez Henryk Piec

Rząd zapowiedział zwolnienia w budżetówce. Pracę ma stracić ok. 20 procent urzędników. Blady strach padł na administrację, która w pocie czoła wdraża tysiące paragrafów wymyślonych przez posłów. W tym teatrze nic się nie zmienia. Jedni namiętnie szuflują powietrze, inni je wożą taczkami.

Tytułem wstępu chciałbym przypomnieć tylko tym co zapomnieli, że na identyczny pomysł wpadł Donald Tusk w 2011 r. Jak widać historia lubi się powtarzać, co samo w sobie jest już jakąś nauką.  “Powiedziałem resortom, że w sytuacji, w której została skierowana do Trybunału Konstytucyjnego ustawa, która obligowała i jednocześnie ułatwiała redukcję zatrudnienia w biurokracji centralnej, że niezależnie od tego, czy ta ustawa wejdzie w życie czy nie, ministrowie są zobowiązani, aby takie starania podjąć i myślę, że dość znacząca redukcja – jeśli chodzi – zatrudnienie biurokracji nastąpi w ciągu najbliższych kilku miesięcy” – powiedział Tusk. A jak Donald Tusk coś powiedział, to znaczyło tylko tyle (i aż tyle), że coś powiedział.

We wrześniu 2011 r. Fundacja Republikańska przedstawiła raport „Zatrudnienie w administracji rządowej – dynamika i koszty”, na którego fragment się powołam: „W  latach  2008-2012  liczba  urzędników  administracji  centralnej  wzrosła  o  19 285. Wzrost  ten  obrazuje  porównanie  do  wybranych  miast  w  Polsce.  Oznacza  on, że w ciągu 5 lat rządów PO z kieszeni podatnika finansowane jest dodatkowe miasto urzędników wielkości na przykład Nakła, Pułtuska, Sulejówka lub Wieliczki. (…) Przeciętny podatnik płaci na administrację centralną średnio 1034 zł rocznie. (…) Polacy obciążani  są  dodatkowymi  kosztami  rozrastającej  się  biurokracji  –  nowych pracowników  trzeba  wdrożyć,  przeszkolić,  wyposażyć.  Te  koszty  w  odniesieniu do nowych urzędników tylko w roku 2011 wyniosły 1,17 mld zł. Rząd  PO  nie  potrafi  zrealizować  własnych  postulatów  dotyczących  ograniczenia liczby urzędników i usprawnienia działania administracji publicznej. Nie  da  się  zmniejszyć  administracji  i  obniżyć  kosztów  jej  utrzymania  bez wcześniejszego  ograniczenia  spraw,  które  jej  podlegają.  W  przeciwnym  wypadku słuszny postulat odchudzenia biurokracji staje się tylko i wyłącznie propagandowym hasłem. Skuteczne  zmniejszenie  ilości  urzędników  może  nastąpić  pod  dwoma  warunkami: po  pierwsze,  w  wyniku  ograniczenia  ilości  procedur  prawnych,  którymi  obciążeni są obywatele (deregulacja) oraz po drugie, po wprowadzeniu skutecznych rozwiązań zapobiegających kreowaniu nowych obciążeń administracyjnych. Platforma  Obywatelska  w  czasie  wyborów  w  2007  r.  głosiła  ideę  „taniego  państwa”, sprowadzającą się do likwidacji przywilejów władzy. Po wygranych wyborach premier Donald Tusk obiecał zmniejszenie zatrudnienia w administracji rządowej (zastrzegając jednocześnie niewielki swój wpływ na samorządy).  Fundacja Republikańska postanowiła zweryfikować te obietnice.

Podsumowując działania różnych ekip w tym zakresie  nasuwa się jeden, wydaje się, że słuszny wniosek – politycy zaczynają od d…Maryni. Ekipa PiS, tak jak ich poprzednicy, próbują ręcznie sterować ilością zatrudnionych w administracji. Błąd! To nie urzędnicy, a ilość przepisów, które muszą nadzorować i wdrażać jest problemem.  

Weźmy na tapetę śmieci. Jeszcze kilka lat temu, to właściciel musiał poszukać firmę, która odbierała z jego posesji śmieci. Teraz, dzięki ustawie przegłosowanej przez PiS, ten obowiązek przejęły gminy. Nie trzeba dodawać, że jest drożej. Skoro gminy przejęły dodatkowe obowiązki, to jest oczywistym jest, że do nowych zadań musiały skierować pracowników, którym trzeba płacić. Tak więc nie urzędnik jest problemem, a „legislacyjna sraczka”, która dotyka każdą kolejną kadencję Sejmu.

Nie dziwi, że w administracji zapanował  popłoch. Polecą najsłabsi, czyli fachowcy. Swoich się przecież oszczędzi.

Henryk Piec