Termin wyborów – o co idzie spór?
26 kwietnia, 2020Kadencja prezydenta w Polsce trwa pięć lat. I z chwilą, gdy obecny prezydent A. Duda został wybrany w 2015 roku, wiadomo było, że następne wybory odbędą się w 2020r. Wiedzieli o tym wszyscy. Zarówno PiS jak i Platforma a także pozostałe partie opozycyjne. I nikt przeciwko temu nie protestował. Nie protestował, bo ten termin wynika z konstytucji.
Kadencyjność i wynikające z kadencyjności wybory, są fundamentem demokracji. O tym też widzą wszyscy. Zarówno partia rządząca jak i opozycja. A tak prawdę mówiąc, to szczególnie powinna wiedzieć o tym opozycja. Bo od wyborów zależy, czy partie opozycyjne (lub jedna z nich) wrócą do władzy czy też nie wrócą. W demokracji innej opcji niż wybory, powrotu do władzy, nie ma. Zarówno, jeżeli chodzi o większość w Sejmie jak i urząd prezydenta.
I wydawało się, że w tej sprawie jest konsens wśród wszystkich sił politycznych w Polsce. Ale tak się tylko wydawało. Do czasu, gdy wybuchła epidemia. Gdyż, zanim epidemia się zaczęła, wybory – zgodnie z wymogami konstytucji – zostały wyznaczone na 10-go maja. Gdy marszałek Sejmu, pani Elżbieta Witek wyznaczała ten termin, jak już wspomniałem, nikt przeciwko temu nie protestował.
Ale pech chciał, że wkrótce po wyznaczeniu wyborów, wybuchła epidemia. Na początku jeszcze był spokój. Opozycja liczyła, że rząd a także prezydent, zaczną tracić popularność. No bo wiadomo, jak źle się dzieje, to ktoś musi być winien. Czyli w tym przypadku rząd i prezydent. Ale, inaczej niż tego się spodziewała opozycja, zarówno rząd jak i prezydent dobrze sobie radzili z epidemią. Rząd podjął radykalne działania. A Polacy okazali się wyjątkowo zdyscyplinowani w przestrzeganiu wprowadzonych ograniczeń. Skutek był taki, że zarówno ilość zakażeń jak i zgonów z powodu koronawirusa, jest w Polsce jedną z najniższych w Europie. I popularność rządu i prezydenta, zamiast spadać zaczęła iść w górę. Szczególnie było to widoczne w przypadku prezydenta. Do czego jeszcze, dodatkowo przyczyniła się, swoimi niespójnymi wypowiedziami, kandydatka Platformy.
No i nastąpił zgrzyt. Zamiast zgody – w sprawie tak kardynalnej dla demokracji, jak konstytucyjny termin wyborów – przyszła niezgoda.
I tutaj trzeba powiedzieć wprost. Przyczyna tej niezgody leży w popularności. Dla PiS-u korzystne jest przeprowadzenie wyborów w maju. Gdy popularność zarówno rządu jak i prezydenta jest duża. Natomiast w przypadku Platformy jest odwrotnie. Nie dlatego, że wybory w maju zagrażają życiu i zdrowiu Polaków (bo wybory korespondencyjne nie zagrażają, co potwierdziła nawet WHO), jak o tym obłudnie straszą politycy Platformy, na czele z marszałkiem T. Grodzkim. Ale dlatego, że ich kandydatka, spadła (w sondażach) na drugie miejsce od końca. A to, dla partii, która dotychczas mieniła się liderem opozycji, jest katastrofą.
Ale w tym sporze, pomiędzy partią rządząca i opozycją, niezależnie od partykularnych partyjnych interesów, jest jeszcze jedna różnica. Różnica wynikająca z imponderabiliów.
Partia rządząca, czyli PiS, chce utrzymania KONSTYTUCYJNEGO terminu wyborów. Natomiast opozycja, a szczególnie Platforma chce złamania tej kardynalnej zasady systemu demokratycznego.
Od czasu jak rządzi PiS, opozycja (w tym głównie Platforma), oskarżała PiS o całe zło jakie jest na tej ziemi, jeżeli chodzi o przestrzeganie zasad demokracji. Ale jak przyszło co do czego okazało się, kto jest kim w tym sporze.
Kto faktycznie przestrzega demokratycznych reguł gry a kto je traktuje instrumentalnie.
Tadeusz Hatalski