Ze wspomnień pacjenta
2 czerwca, 2020Opowiem więc w kolejności, jak to było w istocie: otóż, gdy w czwartek, 14 maja zostałem umieszczony w obszernym pokoju na 11 piętrze Centrum Raka, natychmiast pojawił się u mnie sznur pielęgniarek i asystentów, pobierających przeróżne próbki, sprawdzających ciśnienie, czy też po prostu chcących wiedzieć, czy wybrałem już z karty menu dania na lunch czy obiad, które zechciałbym tego dnia spożyć. Po moich ostatnich doświadczeniach szpitalnych (doznanych w szpitalu MSW przy ulicy, jak powiada mój wychowany zagranicą kuzyn, Komarowej w Warszawie), gdy to jedynym celem całego personelu było dążenie do jak najszybszego wyzbycia się mnie z budynku, obudziła się we mnie czujność starego weterana, świadomego pułapek, jakie szpitale całego świata zgodnie zastawiają na swych pacjentów.
Sprytnie więc, wybrałem sobie na lunch trzy różne zestawy warzyw, plus jakiś jogurcik, plus smażony filet łososia. “Mam was!” – pomyślałem sobie – “zaraz się przekonamy, jakie to ‘łososie’ chcecie mi wysmażyć!”. Po chwili zapukała do mnie pielęgniarka, aby mi zrobić test na Covid-19. Nie umiała (albo nie chciała) odpowiedzieć na moje pytanie, co właściwie testuje (obecność antyciałek, czy samego wirusa) oraz jaka jest szansa, że test wykaże tzw. false positive, czyli okaże się niewiarygodny.
Po pielęgniarce, poczęli nawiedzać mnie doktorzy: najpierw młoda lekarka, pewnie dopiero stażystka; zapytałem ją po co, dwa tygodnie wcześniej, testowali mnie na wirusa (MERS), którego w Anglii od 5 lat nie uświadczono. Odpowiedziała, że to takie ‘wewnętrzne’ badania prowadzone w ich szpitalu. Dobrze, że nie jestem dziennikarzem śledczym, bo w tym momencie skontaktowałbym się z jakąś wielkonakładową gazetą, ofiarowując jej exclusive o korupcji w jednym z najbardziej szanowanych szpitali w Londynie – zaliczka, jaką bym od nich otrzymał, wystarczyła by zapewne na wykup mojego archiwum ze szponów sądu piaseczyńskiego. Będąc wszak już robolus emeritus, zrezygnowałem z donosicielstwa; moja komsomolska czujność wzbudzona już wcześniej przez nieprzyzwoicie urozmaicone menu, wzrosła wszak niepomiernie.
Następnie nawiedził mnie anestezjolog, proweniencji subkontynentu indyjskiego, który bez większych ceregieli oświadczył mi, że wprawdzie moją operację robi się zazwyczaj pod ogólna narkozą, on wszakże preferuje uśpienie ‘regionalne’, czyli – kolokwialnie mówiąc – zastrzyk w kręgosłup, który paraliżuje wszystkie regiony ciała umieszczone poniżej żeber.
Bardzo mnie tym zaskoczył, bo od pół roku zapewniano mnie, że taka narkoza nie wchodzi w grę; moja wcześniejsza estymacja szans na wyjście z narkotycznego uśpienia, opierała się w głównej mierze na kalkulacji ryzyka wynikającego z pełnej narkozy. A tu masz anestezjolog jawnym tekstem ofiarowuje mi epidural!
Dalsza nasza rozmowa była krótka: zapytałem go jakie są szanse, że coś z tym zastrzykiem pójdzie źle. Odparł, że pięć tysięcy do jednego. “Biorę to” – zdecydowałem i zaraz się pożegnaliśmy. No bo nie było nad czym się zastanawiać: nawet, gdyby moje szanse były w istocie o połowę mniejsze, wciąż były by były bez porównania lepsze, niż narkoza ogólna (wiem, że ‘były by były’ to konstrukcja obca polskiemu językowi, ale mnie czasem przy jej pomocy łatwiej się myśli, sorry).
Ostatnim z lekarzy był ‘konsultant’ (coś w rodzaju ordynatora), który miał mi nazajutrz robić operację. Powiedział mi, że powinienem się cieszyć, że trafiłem na tak dobrego anestezjologa, który nie unika stosowania epiduralu.
Gdy przyniesiono mi lunch, okazało się, że wszystkie warzywa były świeżutkie, chrupiące i pięknie przyrządzone, zaś łosoś – najlepszym, jakiego w życiu jadłem. Fakty te bezbłędnie rozpoznałem, jako dalsze potwierdzenie moich przypuszczeń, iż coś tu jest bardzo nie tak. Tym bardziej, że – gdy włączyłem 47 calowy ekran mojego telewizora, jedyne dostępne kanały ofiarowywały mi wyścigi wielbłądów lub uczestnictwo w modłach zwróconych w stronę Mekki. Z rzadka tylko przemknął przez ekran kanał niemiecki czy hiszpański. Na koniec, ze względu na melodykę, zatrzymałem się przy Franswękar, co nie było mądrym wyborem, cały czas bowiem rozpływano się tam nad (niby) francuską firmą farmaceutyczną, która lada dzień wprowadzi zbawiającą ludzkość szczepionkę na Covid-19. Ponieważ ja dobrze wiem, że owa firma od dawna nie jest już francuska, oraz że żadna taka szczepionka nie powstanie, bardzo szczerze mnie to bajdurzenie rozbawiło nie po to przecie Chiny rzuciły na nas wirusa, aby jacyś Francuzi mieli nas od tego zaraz wybawić. Gdy przyszedł pielęgniarz (chińskiej ekstrakcji, jakby się ktoś pytał), poradziłem mu, aby czym prędzej zakupił większy pakiet akcji firm określanych jako BigPharma. Ponieważ nie dowierzał, ociągał się i zasłaniał brakiem oszczędności, skarciłem go, oświadczając, że jeszcze nigdy nie spotkałem Chińczyka, który by nie miał uzbieranej na boku gotówki, po czym pokazałem mu wykres, który dowodnie wskazywał, że w ostatnich tygodniach wszystkie akcje szły w dół, oprócz BigPharma, która bez przerwy pięła się do góry. Nie wiem, czy uwierzył, ale nazajutrz już go nie zobaczyłem. Jeśli zrobił tak, jak mu radziłem, pewnie dziś już rozbija się po mieście nowym mercedesem.
Następnego dnia w południe poprowadzono mnie (‘ s wieszcziami’) piętro wyżej i postawiono pod drzwiami Sali Operacyjnej Nr 1. Zza jej drzwi pojawiło się paru okutanych w grube chałaty przebierańców ze skomplikowanymi maskami na dwa wentyle na twarzach i poczęło szarpać mnie za przeguby dłoni, na których miałem plastykowe obrączki zapisane moimi ‘danymi osobowymi’. Przebierańcy zaczęli jeden za drugim powtarzać fałszywe dane tam zapisane (przez moich rodziców, zaraz po moim urodzeniu), a gdy uznali, że ja to ja, kazali wejść na niezwykle wyziębioną salę i położyć się na wąskim stole, przypominającym deskę do prasowania. Zaraz też otulono mnie licznymi kocami, bo zimno panowało na sali rzeczywiście spore. Kręciło się tam wiele istot mało przypominających ludzi.
Wprawdzie jestem półślepy i nie miałem ze sobą okularów, wciąż na codzień przypuszczam, że umiem odróżnić człowieka od avatara. Tym razem nie byłem taki pewien: oprócz chałatów i wentylowanych masek istoty ten nosiły gogle, a całą tak uzbrojoną twarz zasłaniała jeszcze gruba tarcza z plexiglasu. Na rękach mieli bardzo fikuśne rękawiczki, dwukolorowe (zieleń i beż) i dziwnie przyjemne w dotyku. Jedna z tych istot dotykała mojego ramienia, więc zaproponowałem, że odkupię od niej te rękawiczki – dźwięk, jaki wydała, przypominał śmiech młodej samicy rodzaju ludzkiego.
Śmiech ten wydał mi się mało uzasadniony, bowiem moja sytuacja stawała stawała się mocno niewesoła! Byłem, jak się okazało, już po bezbolesnym zastrzyku w kręgosłup i straciłem władzę w całym ciele poniżej żeber. Avatarka poklepywała mnie po dłoni, abym się przejmował, ktoś obok robił w moja stronę znak, że niby wszystko jest O.K.
Moim zdaniem nie było O.K. i oddaję w tym miejscu hołd głosom z sali, które również noszą podobne podejrzenia. Swoim dałem wyraz pytając, co się dzieje. “Nic” – dobiegł me sparaliżowane członki głos nie wiadomo skąd – “Czekamy na ‘scrub team’ aż doniosą nam nowy zestaw narzędzi!”.
Trzeba Wam wiedzieć, że po angielsku słowo scrub ma szereg znaczeń, najbardziej rozpowszechnionym z nich jest polskie ‘skrobak’. ‘Hola, hola!’ – pomyślałem – ‘czyżby to mnie będziecie chcieli zeskrobywać z deski do prasowania?’.
Wszelkie moje protesty byłyby na próżno – leżałem sparaliżowany i ubezwłasnowolniony, oświetlony trzema wielkimi reflektorami, podglądany przez cztery olbrzymie ekrany (zbyt jestem ślepy, aby zobaczyć, co na nich pokazywano), którymi kontrolował zespół jakichś siedmiu istot, nie licząc scurb team’u, którego przybycia spodziewałem się lada chwila.
W pewnej chwili wydawało mi się, że z okolicy moich nóg dobiegł mnie zdziwiony okrzyk: ” Hello? Now that is a surprise!” ( udarenie jest na is; po polsku: ‘A to mi niespodzianka!’). Szum klimatyzacji i tak był na sali spory, zaś otaczające mnie do tej pory istoty nagle gdzieś przepadły. Nie byłem nawet pewien, czy ów głos odezwał się w mojej wyobraźni, czy w realu. Czy zostałem porwany przez UFO, czy tylko zwyczajnie uprowadzili mnie Galactic Storm Troopers? Czy przebywam wciąż w znanym mi z dotychczasowej autopsji Wszechświecie, czy już w jakimś nowym, niekoniecznie lepszym, a raczej zdecydowanie gorszym, bo paraliżującym mnie, Universum?
Nie mogąc więc w żaden sposób zaradzić mej pożałowania godnej kondycji, uczyniłem to, co czyni w takiej sytuacji każdy ożywiony mieszkaniec naszej przynajmniej Planety: wyabstrahowałem siebie samego z tego otoczenia i oddałem się spekulacjom myślowym, jakie często snuję w jałowych okolicznościach – np. gdy rozwieszam pranie, czy też gdy golę się lub myję zęby. Zapomniałem o sali operacyjnej; zamiast tego zacząłem rozważać zagadkę, jaką parę dni wcześniej podałem Waszej uwadze: jaka jest różnica między Bogiem a chirurgiem, zważywszy że Bóg nie pochlebia sobie, aby był chirurgiem? Oczywista odpowiedź jest banalna – to chirurg dotknięty bywa manią wielkości, która podpowiada mu, że krojąc swoich pacjentów wzdłuż i w poprzek zamienia się w takiej chwili w Boga. Bóg – będąc wszechstronnie doskonały – ciągot ku metadoskonałości nie miewa.
Zaprawdę, śmieszne to jest i dowcipne… zaraz, zaraz, czy aby tylko tyle? Wiemy z empirii, że większość takich dowcipów była w Polsce wymyślana przez żydów, i to nie wszelkich żydów, ale takich, co zamiast kopać piłkę, w młodości kiwali się w chederze wkuwając Talmud. “Czyli – pomyślałem sobie, będąc (być może) w tej chwili żywcem krojony – ten conundrum zawiera chyba głębsze treści, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje”.
Dalej miałem już z górki… Jasne, że porównanie Boga z chirurgiem, ma na celu uzmysłowienie nam (ludziom), na czym polega to, co nazywamy ‘wolą ludzką’, szukaniem, gdzie położona jest sfera naszej wolności. Oczywiście, Kreator mógłby (zapewne) dowolnie nas kroić – wzdłuż i w szerz, trzeba czy nie trzeba. Ale zostawił te sprawy w rękach przeróżnych chirurgów, a ci – jak to ludzie – bywają czasem omylni, czasem morderczy, czasem przemądrzali lub są to – zwyczajnie – fajtłpy…
To więc, co w polskim (i w wielu innych językach świata) jawi się, jako paradoksalny i współczesny nam dowcip, zapoczątkowało zapewne swój pochód przez świat, jako podręczna ‘ściąga’ wymyślona pewnie kilka tysięcy lat temu na użytek uczniów jakiejś fenickiej jeszcze może szkoły…
Filohistoryczną zadumę przerwał mi przyduszony głos młodej samicy Atavara: “Popatrz, co w tobie znaleźliśmy” – potrząsała mi przed oczami próbówką, w której znajdował się paro centymetrowy, ostro-i-wieloboczny szary kamyk, z tych, które w epoce neolitu człowiek stosował do skrobania ( scrub, scrub?) skór zwierzęcych. Podziękowałem i poprosiłem, aby dodała go do moich rzeczy. Ale nie, ponoć musiała go przekazać do analizy.
Nic więcej ciekawego tego dnia się nie wydarzyło. Do końca nie wiedziałem, czy rozpoczęto już przewidywaną operację, czy też tylko tak udawano. Pokazywany kamyk był o wiele za duży i za ostry na to, by mógł kiedykolwiek gnieździć się w moim ciele. Moje wciąż sparaliżowane ciało przerzucono ze stołu na łoże – jedno, potem drugie, wsadzono do windy i pojechano na następne piętro wyżej – tak przynajmniej twierdzili przeróżni, po ludzku teraz wyglądający, pielęgniarze. Bez chałatów i gogli, wyglądali, jak ludzie.Czy byli to ufoludki? – nie wiem. Czy wciąż byłem na Ziemi? – tego też nie wiem.
Wiem za to, że tym razem umieszczono mnie w jeszcze większym pokoju z jeszcze większą łazienką i jeszcze większym telewizorem – kanały dalej namawiały mnie do modlitwy w stronę Mekki, zaś wielbłądy jak oszalałe dalej biegały po piasku pustyni. Gdy, wciąż sparaliżowany, wylegiwałem się w nowym, większym łóżku, nawiedził mnie osobnik podobny do konsultanta, z którym rozmawiałem dzień wcześniej. Moje okulary gdzieś się zawieruszyły, nie mogłem więc mieć pewności, czy to ta sama istota. ‘Konsultant’ powiedział, że to on mnie operował i że myśl była taka, aby zaopatrzoną w laser sondą dotrzeć do jednej z nerek i za pomocą impulsów laserowych rozbić w pył kamień, jaki (wedle wcześniejszych o pół roku skanów) miał tam przebywać. Ku swemu niepomiernemu zdziwieniu ‘konsultant’ przeżył siurpryzę! – rzeczonego kamienia w spodziewanym miejscu nie było! Po jakimś czasie, ratunkowe poszukiwania odkryły go zupełnie gdzie indziej – the stone’d gone walkabouts (‘kamień wybrał się na przechadzkę’), powiedział ‘konsultant’. “Walkabout” to tytuł jednego z najlepszych filmów, jakie kiedykolwiek widziałem, powziąłem więc natychmiastową sympatię do mojego kamienia. “Nie koniec na tym – kontynuował ‘konsultant’ – “zaraz obok kamienia wykryliśmy jakąś narośl, którą zlikwidowałem, strzelając do niej z lasera. Miałeś szczęście, że kamień przemieścił się w jej okolice, bo inaczej nigdy byśmy owej narośli nie wykryli. Jej próbka poszła na biopsję, wyniki będą za dwa tygodnie. Sam zaś kamień wyciągnąłem na zewnątrz. Wezwę cię na wizytę za 14 dni, to porozmawiamy dłużej”. I już go nie było.
Pomyślałem sobie, że – jeżeli moja przygoda z kamieniem zakończy się pomyślnie – dołączę sobie ów Kamień do nazwiska i odtąd będę paradował w listach przebojów Trójki, jako Kamień-Kowalski. Podobnie postąpił kiedyś Marek Kowalski, który przydał sobie tajemniczo brzmiącego ‘Arpada’ – do dziś widzę oczyma wspomnień, jak w redakcji ‘Najwyższego Czasu’ bębni swoje felietony na przedpotopowej maszynie do pisania. Konradem to już raczej nie zostanę, ale Kamieniem – dlaczegóż by nie?
Ale znowu schodzę z tematu. Czy istota twierdząca, iż grzebała w moich trzewiach jest wiarygodna? – wciąż nie umiałem ustalić. Nie umiałem się dotąd także zebrać na wyznanie, iż już wcześniej miałem ci ja swoje własne podejrzenia, co do zamiarów istot zatrudnionych w Cancer Centre. Jeszcze w dniu, gdy zajechałem do szpitala, wymyśliłem sprawdzian ich intencji: oto, na śniadanie w dzień po operacji zamówiłem dokładnie to samo danie, które jadłem już wcześniej – filet z łososia. Bo, pomyślałem sobie, jeśli będą w stanie przyrządzić, go równie smakowicie, co wcześniej, to będzie to niechybny znak, że z tymi UFO to lipa i bajki opowiadane przez stare wiedźmy. Trzeba też Wam wiedzieć, iż już raz zdarzyło mi się w życiu spożyć rybę na śniadanie i trauma tej przygody pozostaje ze mną do dziś – oto, będąc w hotelu w Sapporo, zszedłem do sali śniadaniowej i przyłączyłem się do całkiem długiej kolejki głodnych Japończyków. “Widocznie wydają tu numerki na śniadanie” – pomyślałem sobie, pomny obyczajów z PRL. Ale nie, myliłem się – gdy przyszła moja kolej, japoński kucharz coś do mnie zagadał, a gdy w odpowiedzi otrzymał ode mnie szeroki uśmiech, chwycił sporą misę i nalał do niej równie sporą chochlę gorącego płynu, który w bliższym zbliżeniu okazał się zupą rybną!
No i pojawiła się wielka trauma, bo w moim przekonaniu śniadanie i ryba, to pojęcia antynomiczne. Teraz jednak, w szpitalu, uznałem, że właśnie dogłębna analiza tej antynomii podczas pooperacyjnego śniadania pozwoli mi ustalić, czy wciąż jestem w realu, czy też podstępnie przeniesiono mnie w jakiś równoległy wymiar.
No cóż, eksperyment tylko obnażył niedostatki mojego myślenia – podobnie, jak to wcześniej było z estymacją szans na przeżycie narkozy, oparłem się na fałszywych przesłankach i rezultat nijak się miał do sprawdzanej tezy. Łosoś przypominał wprawdzie wyglądem i smakiem poprzednie, ludzkie jedzenie, jednakże – spożywany trzeci raz w ciągu tyluż dni – brakowało mu już tego je ne sais quoi, które jeszcze poprzedniego dnia wyróżniało łososia spośród zwyczajnej, anglosaskiej jadłoteki. W ostatecznym rachunku, łosoś nie zdołał więc jednoznacznie określić dla mnie, gdzie, w którym wymiarze, się obecnie znajduję i skąd się tam wziąłem.
I tak się maja sprawy na dziś: minęło ponad dwa tygodnie, a wciąż nie otrzymałem wezwania na wizytę u rzekomego ‘konsultanta’, zaś kwarantanna, której podlegam wciąż nie pozwala mi opuszczać mieszkania bez istotnego powodu. Nie pamiętam nawet, jak się ów ‘konsultant’ miał nazywać, na próżno więc mi wydzwaniać po szpitalach i sprawdzać, czy ktoś taki istnieje. Nic mnie nie boli, co by mnie wcześniej nie bolało, ran żadnych nie mam, kamienia też nie mam. Brak dowodów, że strzały z lasera odebrały mi zdrowie lub że ufoludki wyssały mi zwoje…
Witold Kowalski