Sytuacja w Polsce? – nicht gut!
8 czerwca, 2020PROLOG
Dzisiejsza Czytanka jest króciutka, ale prosi się o nieco przydługie objaśnienie. Otóż, gdzieś tak w drugiej połowie lat 1990-tych, przerażony perspektywą wyboru komucha na prezydenta RP, udałem się do ówczesnego redaktora ‘Gazety Polskiej’, Piotra Wierzbickiego, deklarując me chęci nawiązania wiążącej współpracy. Aby ominąć zbędne ceregiele, do redakcji wprowadził mnie mój dobry przyjaciel, który czasami publikował w ‘Gazecie’. Niemal natychmiast wyczułem, że Wierzbicki z miejsca powziął do mnie szczerą niechęć. I rzeczywiście – nadsyłanych później tekstów nie publikował, a kiedy wreszcie coś tam się ukazało, to tylko dlatego, że jego zastępczyni puściła mój artykulik pod nieobecność szefa. Ze współpracy z ‘Gazetą’ nic nie wyszło, natomiast moja odrzucona pisanina zaowocowała po jakimś czasie książką pod zachęcającym tytułem “Świnia a sprawa polska”. Tytuł ten wywołał słuszne potępienie i bojkot w kręgach ‘oburzonych patriotów’, jak też wśród ubeckiej agentury; w rezultacie moja ‘Świnia…’ szybko poszła na przemiał, podobnie zresztą jak jej nieco dłużej żywotne siostry – one na kiełbasy, moja na papierową pulpę.
Przez długie potem lata żywiłem szczerą niechęć do ‘Gazety’. Ale czasy i ludzie się zmieniają; redakcję objął Sakiewicz, ton stał się bardziej jednoznaczny i wyrazisty, ja zaś porzuciłem bytowanie na obczyźnie i wybudowałem pod Warszawą dom, przed którym posadziłem nie jedno lecz aż trzy drzewa: ma się rozumieć – same dęby. Syna spłodziłem już wcześniej… Wywiązawszy się w ten więc sposób z moich męskich obowiązków, złagodniałem na duszy. Falstart mojej współpracy z ‘Gazetą Polską’ poszedł w zapomnienie. A że świtała następna niepokojąca wizja, że już za kilka miesięcy ponownie prezydentem RP zostanie sługus obcych interesów znany pod ksywką KomuRuskie?, jesienią 2014 roku po raz wtóry podreptałem, z podkulonym ogonem, w stronę redakcji ‘Gazety’. Jak i przed laty, wejście de redakcji ułatwił mi przyjaciel – teraz już wieloletni kontrybutor na łamach tego pisma.
Sakiewicz przyjął mnie o wiele cieplej niż niegdyś Wierzbicki. Zaraz też wezwał młodego Wildsteina i poruczył mi go, jako punkt kontaktowy. ‘Młody’ był mi skądinąd znany w opowieściach rodzinnych, łatwo więc nawiązaliśmy zasady współpracy: ja miałem pisać i wysyłać moją produkcję na jego ręce, on zaś miał zadbać o to, by o mnie nie zapominano. Ponieważ mój pierwszy tekst okazał się ponoć za długi, postanowiłem pisać dla ‘Gazety’ jednostronicowe komentarze – ni to felietony, ni to zapchaj-dziury – osnute na przemyśleniach niejakiego ‘ przeciętnego Kowalskiego‘.
Nie pamiętam już, ile tych tekstów wysłałem ‘Młodemu’ – może, pięć, może 10? Nie muszę chyba dodawać, że żaden z nich się w ‘Gazecie’ nie ukazał? Przez jakiś czas Wildstein mętnie tłumaczył, że ‘szefowa’ czyni utrudnienia… Nauczony moją wcześniejszą przygodą z Wierzbickim, szybko rozeznałem się w tej grze i przestałem go nagabywać.
Dzisiejsza Czytanka to właśnie jedna z tych moich zapchaj-dziur. Nie mówi o niczym specjalnym, a załączam ją jedynie dlatego, że, gdy ją dzisiaj odgrzebałem i przeczytałem, przeszedł mi przez kark zimny skurcz – przypuszczam, że taki sam skurcz mnie przeszył, gdy przed niemal sześciu laty pisałem ostatnie zdanie tej Czytanki. Do wspomnianych tam siedmiu lat należy dodać właśnie te dalsze sześć. Nie ma to jak dialog polsko-chiński…
…………………………………………………………………………………………………………………….
Jak na medialnego Polaka przystało przeciętny Kowalski rzadko tylko potrafi skupić się na jednej czynności na raz. Gdy siądzie przed telewizorem, z pilotem w ręku, jego palce nabierają własnego życia, bez przerwy naciskają przeróżne guziki, wybierając coraz to nowe i coraz to bardziej wielojęzyczne kanały.
Skacząc tak od paru lat po kanałach telewizora Kowalski już kilkakrotnie trafił na film, w którym główna aktorka gaworzy coś raz po chińsku, raz po polsku – robiąc za taką niby pośredniczkę między trupą Chińczyków kręcących w Polsce film o losach skośnookich (acz romantycznych) restauratorów, a grupą małomiasteczkowych Polaków stanowiących w owym filmie-w-filmie smutne tło dla przygód azjatyckiego Romeo i takiejże Julii.
Przez ostatnie 8 lat wiele już razy natrafił Kowalski na ów film pod nazwą „Statyści”, próbował nawet oglądać, ale go wciąż coś odrzucało – no bo w końcu co za radość patrzeć, jak Polacy grają u Azjatów rolę bezmyślnego tłumu? Raz zdarzyło mu się obejrzeć scenę, jakby już z samego końca filmu – scenę może i pełną prawdy i patosu, ale gdy się nie widziało początku, trudno się zorientować, po co nakręconą i dlaczego. Innym razem trafił na sam środek obrazu, gdy przeróżne wątki dawno się już zawiązały i za nic nie mógł się Kowalski zorientować, kto z kim (a kto z kim – nie) był albo będzie.
Onegdaj, w jeden z tych jesiennych dni świątecznych, los tak pokierował pilotem Kowalskiego, że bez żadnego skakania po kanałach od razu trafił na sam początek wspomnianego dzieła o statystach. A że statystycznie rzecz biorąc przeciętny Kowalski jest osobą nieco przesądną, uznał to nie za zwykły przypadek, lecz za odświętny znak z samej góry. Bez oporu więc postanowił rzecz przykładnie w całości obejrzeć.
I oto zamiast płaskiej komedyjki o zderzeniu dwu kultur (bla, bla, bla i jeszcze raz – bla), zobaczył Kowalski obraz niezwykle dojrzały, pastelowy i delikatny, celowo niedomówiony – przez co jakże wiele mówiący o nieodmienne wrażliwej duchowości Polaków, tłamszonej przez przypisane nam miejsce w obowiązującym schemacie globalnej rzeczywistości.
Jest Kowalski osobą przeciętną, niejako więc z definicji nie jemu ferować wyroki, czy film Kwiecińskiego jest arcydziełem, czy tylko obrazem wybitnym; czy Kinga Preiss to artystka wybitna, czy tylko arcydobra. Ale wie Kowalski bez najmniejszej ochyby, że gdyby taki Wajda na nowo się narodził i nawet gdyby całkiem się swej stalinowskiej przeszłości zaparł i ją pod ławą odszczekał, i choćby nie wiem, jak mocno stękał, to filmu tak dobrego nigdy by nie urodził.
Jest w filmie „Statyści” kilkanaście sekund trwająca scena, gdy dwie podgorzkniałe siostry spotykają się na drewnianych schodach starej kamienicy. I ta krótka scena więcej mówi o kondycji ludzkiej niż caluteńki film o tym, co się niegdyś zdarzyło Baby Jane… Jest też inna scena, którą by można uznać za prorocze podsumowanie rządów PO, kwintesencję obecnych czasów: oto po zakończeniu zdjęć do azjatyckiej epopei, Chińczycy postanawiają wyprawić wystawny bankiet dla owej grupki smutnych Polaków, która pracowała jako tło ich obrazu. Po wielokrotnie wymówionym, na chińską modłę przerobionym, wyrazie „dziękujemy”, Polakom też wypada jakoś odpowiedzieć. Po chwili konsternacji, powstaje najodważniejszy ze statystów i uderzeniem noża w kieliszek daje znak, że chce przemawiać. Gdy zapadnie cisza, wyrzuca z siebie z pełną mocą toast: Situłejszon in Poland nyszt gut!
I tyle – nie dodał już ani słowa, bo co tu można jeszcze było dodać? Już 7 lat mija odkąd ta druzgocąca ocena określiła polską codzienność. Do dziś w jej takt kroczymy my – smutni statyści globalizmu.
Witold Kowalski (2014 r.)