Rzecz o reparacjach
8 grudnia, 2019Na pytanie, co sądzę o reparacjach wojennych od Niemiec mówię, że to jest jak z białą lokomotywą. Wszyscy o niej mówią, ale jeszcze nikt jej nie widział. Są dwie płaszczyzny, z wieloma pod -płaszczyznami, o których teraz możemy rozmawiać: pierwsza, to budowa narracji historycznej (o którą dba każde państwo), a druga, to obszar formalno-prawy. Jeżeli chodzi o to ostatnie zagadnienie, to nie czuje się kompetentny, bo nie widzę oficjalnego wezwania strony polskiej do rządu w Belinie o wypłatę (dajmy na to) biliona złotych za szkody poniesione przez II RP. Immanentną cechą takiego wezwania jest wskazanie właściwej argumentacji prawnej, która będzie podstawą tego wezwania. Dopiero wówczas, kiedy taki dokument ujrzy światło dzienne, będziemy mogli się do niego merytorycznie odnieść. Oczywiście, że będzie to również dokument mający charakter polityczny i będzie on wykorzystywany politycznie – przez obie strony. Ale o tym, jeżeli taki dokument w ogóle powstanie, jeszcze nie raz będziemy się rozpisywali i nie jedną stalówkę diabli wezmą.
Natomiast ważnym aspektem tej sprawy jest budowanie (a jest to niekończąca się orka) narracji historycznej. Otóż Polska przegrała walkę o pamięć. Przykładów mogę sypać z rękawa, że kartek nie starczy. Wystarczy powiedzieć, iż przyznanie kanclerz Merkel w Auschwitz-Birkenau, że był to obóz założony i prowadzony przez Niemców, uznajemy za niebywały sukces, jakiś wybitny trumf światła nad ciemnością, coś co (przecież) prima face widać czarno na białym. Jednak zapewniam państwa, że tzw. przeciętny mieszkaniec Berlina, Londynu czy Paryża ma o tym żadne lub bardzo mgliste pojęcie. Jeżeli już jakieś pojęcie ma, to na takiej zasadzie, że i owszem o powstaniu w Warszawie słyszał i że była, to rewolta wzniecona przez bohaterskich żydów. Co też będzie prawą. Wprowadzenie do dyskusji argumentu reparacji jest dla wielu szokiem poznawczym. Bo to tej pory opowiadano im historię tak oto pisaną:
„Wspomniałem Campo di Fiori
W Warszawie, przy karuzeli
W wiosenny wieczór pogodny
Przy dźwiękach skocznej muzyki.
Salwy za murem ghetta
Głuszyła skoczna melodia
I wzlatywały pary
Wysoko w pogodne niebo.
Czasem wiatr z domów płonących
Przywiewał czarne latawce
Chwytali skrawki w powietrzu
Jadący na karuzeli
Rozwiewał suknie dziewczynom
Wiatr od tych domów płonących
Śmiały się tłumy wesołe
W czas pięknej warszawskiej niedzieli”.
To oczywiście wiersz Czesława Miłosza, naszego umiłowanego noblisty.
Skoro Polacy byli co najmniej współwinni, to czego (zdają się pytać obywatele zachodu) – poprzez owe wezwanie do reparacji – chcą? I tutaj musi się odbyć dyskusja, a nawet cały cykl debat, gdzie będziemy bronić swoich racji, będziemy ścierać się na argumenty. I to byłoby niewątpliwie atutem takiego wezwania do zapłaty – INFORMACJA płynąca z Polski.
Co jest zagrożeniem? Zagrożeniem są polscy politycy, którzy uważają, że reparacje nam się nie należą. Otóż ostatnio poseł Lewicy Maciej Gdula powiedział: „Jestem przeciwnikiem uzyskiwania reparacji od Niemiec. Idea, żeby dopychać Niemcy, to banalizacja II wojny światowej i milionów ofiar faszyzmu w Polsce i Europie. W Auschwitz zginęło ponad milion ludzi. Czy to strata, którą można wyrównać? Jestem przeciwko, bo idea reparacji polega na tym, że da się to wyrównać. Że ktoś zapłacił pieniądze i jest zwolniony z odpowiedzialności”. W jednym z panem posłem Gdulą można się zgodzić: strat nie da się wyrównać. Jednak proszę, aby pan poseł zechciał zwrócić uwagę na fakt, że nawet w sprawach o charakterze kryminalnym np. o zabójstwo, sądy orzekają nawiązkę na rzecz rodziny ofiary. Czy to oznacza, że ta linia orzecznicza jest błędna i że należy ją zmienić? O innych wariantach, z ostrożności procesowej, wolę się nie rozpisywać.
Konrad Dziecielski