System prestiżu

10 maja, 2020 0 przez Witold Kowalski

Nie, proszę się nie lękać! Dzisiaj nowej czytanki nie będzie – i Wy, i ja musimy przecież dać sobie odpoczynek od niełatwych rozważań nad istotą (Rosjanin wyraziłby się dokładniej, powiedziałby – nad  istiną) naszego, polskiego, miejsca w ludzkim układzie prawd wszechZiemskich. Jak od paru miesięcy poucza nas jaśnie nam panujący wirus – odtąd już tylko taka perspektywa, obejmująca całą naszą planetę, ma dostateczny poziom sensowności.

    A więc dzisiaj tylko sprawy formalne. Padło nowe, zgoła urocze, pytanie z sali: – Co sądzisz o Gowinie?

    Też mi… dlaczego miałbym cokolwiek sądzić? Goołyna (jak to nazwisko wymawia pewien mój anglo-polski znajomek) spotkałem tylko raz w życiu: przed laty nadszedł bowiem mi z naprzeciwka na ulicy Szpitalnej w Krakowie, po chwili mnie minął i tyle go widziałem.  Myślę, że teraz rzeczy mają się podobnie: Goołyn pojawia się (Uwaga, uwaga – nadchodzi!), potem mija i… wszystko przechodzi do historii.

    Czego zresztą mamy się spodziewać w kraju, gdzie w 30 lat po rzekomym upadku, komuchy bezczelnie dalej wiecują i włóczą się bezkarnie po ulicach, a sędziowie dalej uczą się swego zawodu z katechizmu napisanego przez Stalina dla ‘trojek’ sędziowskich – i wszystko to dzieje się za całkiem już dziś chyba jawnym zezwoleniem rządzącej partii? No to jest, jak jest. No to jest, jak było – byle jak i nie wiadomo, po co…

    Pytanie drugie: To jak w końcu wyglądał ten system prestiżu w PRL-u?

    Ano, bezsensownie. Tzw. władza (‘wadza’, jak mawia Sławek O.) miejsca żadnego w tym systemie nie miała. Miała za to czołgi i pepesze, więc wszyscy się jej bali,.. Ale szanować, to nikt ich nie szanował. Istnieli poza narodem. Opisane przeze mnie zachowania prestiżowe ich w ogóle nie dotyczyły, do opisywanego przeze mnie sklepu nawet by nie zajrzeli. Mieli własne sieci sklepów zwane Konsumami albo “Za Żółtymi Firankami” – normalnej hołocie wstęp tam był wzbroniony, trzeba było przy wejściu ukazać specjalną przepustkę. Raz zabrał mnie do takiego sklepu mój klasowy kolega Karolek zwany Łajzą. To, co tam zobaczyłem, przerażało: na niewielkiej przestrzeni kłębił się tłum niedomytych bab, żon zapracowanych ubeków i milicjantów, wyrywając sobie z rąk strzępy jakichś materiałów i ochłapy mięsa. Tak nie działo się nawet w ‘moim’ sklepie, pod władzą Pań Ekspedientek – tam mięso i materiały i tak nie docierały, nie było więc się o co, bić. Ojciec Karolka był, przypuszczam, ubekiem z Koszykowej – choć często bywałem w ich mieszkaniu, nigdy go na oczy nie zobaczyłem – musi tak bardzo był zapracowany w kazamatach UB; tak bardzo cenił sobie tę pracę, że (podobnie jak Gierek) porzucił dla niej słodką Francję, gdzie 10 lat wcześniej urodził się właśnie Karolek, jego syn.

    Opowiadam tu o układach w Warszawie, w latach 50-tych. Osobiście, stałem wówczas w prestiżowym rozkroku podobnie zresztą jak sklep, w którym robiłem zakupy ja, a wraz ze mną reżimowe dzieci (ich ojcowie tam nie bywali). Na dużą przerwę wpadała tam po cukierki niewielka panienka z nieodłącznym zielonym glutem sterczącym jej z nosa. Pani Ekspedientce nawet przez myśl nie przeszło, że oto obsługuje córkę R.-a, wszechwładnego szefa całego UB. Obok niej próbowała coś zachachmęcić mała, ciemna dziewczynka z pięknie zaplecionymi warkoczykami – jej ojciec był przez jakiś czas I Sekretarzem PZPR. Ten rudy chłopak o zaciętych ustach, to przyszły najmłodszy w Polsce profesor UW, a w tym jednak momencie zwykły syn generalski; jego ojciec był po wojnie I Sekretarzem PZPR w województwie krakowskim, ale go zdjęli, bo nie umiał sobie poradzić z “Ogniem”. Dalej stali w kolejce dobrze nam wszystkim dziś znani bracia Smolarowie, kręcił się przy nich Jaś Gross – dziś menda nad mendami, obywatel ojczyzny pani ambasador Żorżety Mosbacher, autor “Sąsiadów”.  Mógłbym ciągnąć tę wyliczankę bez końca. Powiem więc tylko krótko: ci uczniowie z kolejki w sklepie przy ulicy Sieleckiej 10, to byli moi koledzy, bo i mnie licho zagnało do tej ‘specjalnej’ szkoły, która stała opodal. W mojej klasie była co najmniej piątka dzieci generałów z ludowego wojska, a więc tych, co nasz naród otaczali wówczas kordonem czołgów i pepesz. Jeden z nich, ulubieniec Rokossowskiego, nawet w domu mówił (wówczas tego nie wiedziałem) po rosyjsku. Pech chciał, że to właśnie jego córka, parę lat później (musiałem przecież najpierw ‘dorosnąć’) została moją pierwszą miłością (a żeby było jeszcze ciekawiej, gdy jej ojciec stracił swe bardzo wysokie stanowisko w wojsku, zaczęła się we mnie podkochiwać córka jego następcy!)…

    Opisuję tu moment przełomowy, kiedy to system, w którym uczestniczyłem ja, moi rodzice, Panie ze sklepu i w ogóle – cały naród, zaczynał się z lekka ocierać o (i co nieco przenikać z) zupełnie nam obcy system sowiecki. Panie Ekspedientki były poniekąd ofiarami sowietyzmu, bo swoje wywyższenie zawdzięczały wyłącznie olbrzymiej przewadze popytu nad podażą. Cóż miałem począć w tym układzie ja, skoro Karolka Łajzę lubiłem a i reszta prominenckich dzieci to byli moi koledzy? W ten podstępny sposób sowieckie gówno z wolna wsiąkało w nas wszystkich – zabrało mu parę lat, ale po dziś dzień to w nas siedzi, a nasze sumienie pokutuje. Nie musimy, nie powinniśmy tego tolerować, ale od 1990 roku rządzą nami ludzie, którymś ktoś kiedyś wmówił, że tolerancja polega na otwarciu się na wszystkie bzdury – jawnych i śmierdzących świństw nie wyłączając. No to jest, jak jest…

    Wracając do pozycji w systemie prestiżu, jaką zajmowałem w PRL, jako syn lekarzy. Oczywiście, w mojej 10-cio letniej osobie system honorował nie mnie, lecz moich rodziców. Jednakże w odniesieniu do dzieci ówczesnych prominentów, przez to, że w miejscach publicznych mówiły między sobą po polsku, system narodowy uznawał je ‘za swoje’, zatracał w ich obecności konieczną w warunkach okupacji czujność. Stąd ten system dawał się uwieść pozorom. Ja wprawdzie znałem prawdę, ale byłem znieczulony. W czasie krótszych przerw między lekcjami, gdy za daleko było do integrującego je z narodem sklepu, dziewczynki z warkoczykami brały się za ręce, tworzyły wdzięczne kółko i tańczyły podśpiewując: Padrużka maja ty budi spakojna, ja lubliu tiebia, la, la, la, la… Zaś po powrocie z wakacji, moja generałówna stawała na lekcji wychowawczej przed całą klasą i opowiadała, jak to cudownie spędziła lato wśród swych krewnych w Związku Radzieckim…

Witold Kowalski