Feminizm, czyli manowce węzła małżeńskiego
21 czerwca, 2020Rodzice Sierotki pozostaną heretykami aż po dzień Sądu, zaś dzieło przemienienia Stanisława Radziwiłła z marszałka litewskiego w żmudzkiego starostę wcześniej czy później zostanie uznane za wyraz triumfu czysto kobiecej strategii pewnej niepozornej Myszki. Nie przyjdzie to łatwo bowiem historycy, zwłaszcza autorzy herbarzy i w ogóle wszelcy rodopisowie, nie wyłączając PSB, robią co mogą, aby wpływ kobiet pominąć milczeniem. Wyliczając po kolei wielopiętrowe nieraz imiona synów, zapominają często o istnieniu córek. A przecież historia Polski suwerennej i w pełni niepodległej – a więc historia Rzeczypospolitej do początków XVIII wieku – to niemal całkowicie dzieje rodzinne: gdzie zamożność, stopień wykształcenia, wpływy polityczne czy nawet godności wojskowe są w pierwszej mierze wyznaczane przez pozycję społeczną zajmowaną przez rodziców oraz dalszych krewnych. Że chodzi tu o oboje rodziców, nie tylko zaś o ojca, rzecz zdawałaby się nie podlegać kwestii. Wystarczy jednak wziąć do ręki pierwsze lepsze opracowanie, a zobaczymy, że tak dawni, jak i nowsi, dziejopisowie rozważając godne czyny ojców, zapominają nawet o nazwisku matek; podając wielopiętrowe nieraz imiona synów, nie mają czasu nawet odnotować istnienie córek!
O tym, że chwała rodu tworzona bywa w równej mierze przez kobiety, co mężczyzn, nasi przodkowie wiedzieli doskonale. Barbara Gasztołdowa zupełnie nie jest w naszych dziejach wyjątkiem. Tronu polskiego dla Michała Wiśniowieckiego, Stanisława Poniatowskiego, czy Jana Sobieskiego – jedynych “Piastów”, którzy sięgnęli po elekcyjną koronę Rzeczypospolitej – nie zapewniły wpływy ojcowskiego rodu, bo w ich przypadku wpływy takie nie istniały. Oprócz walorów osobistych, które – choć to brzmi paradoksalnie – odgrywały dużą rolę nawet przy obiorze Michała, decydowały wpływy rodu matki, postawa rodu ojczyma, poparcie rodu dobrze wydanej za mąż siostry. W Polsce – pozbawionej hierarchizującej społeczeństwo drabiny prestiżowej, jaką na Zachodzie tworzyli tameczni ordynaci: owe diuki, markizy, grafy i wikąty – odbywał się bezustanny taniec prestiżowy, do którego na pierwszych skrzypcach przygrywała rodzinna strategia genetyczna.
Przysłowiowy polski “szwagier” czy “teściowa” to filary naszego systemu społecznego – tak było za PRL-u, tak było za Rzeczypospolitej szlacheckiej. Szwagrem Jana Sobieskiego był Michał Radziwiłł, VI ordynat nieświeski, nad którym przez całe panowanie Wiśniowieckiego wisiała sprawa sfałszowanego przywileju na buławę polną litewską, jaki rzekomo miał otrzymać od Jana Kazimierza Wazy tuż przed jego abdykacją. Fałszerstwo nie ulegało kwestii, lecz z wyborem Jana III sprawa ta dziwnie jakoś przysiadła, zaś najzajadlejszy krytyk postępku Radziwiłła, znany nam z “Potopu” kniazik Połubiński, dał się zaspokoić urzędem marszałka wielkiego Litwy. Nawet jednak ów “kniazik”, który po ojcu wziął raczej mizerną chudobę i do wielkości zalecały go wyłącznie walory osobiste, niewiele by w życiu osiągnął, gdyby nie protekcja Sapiehów, rodziny matczynej. Aleksander Hilary Połubiński był niewątpliwie wybitnym i zasłużonym wojownikiem – takich jednak po potopowych wojnach było wielu, chociaż mało który z nich doczekał się zadośćuczynienie w postaci marszałkostwa nad Litwą. Z tych, co się doczekali, inny “kniazik” – Jan Dolski, herbowy pobratymca Piłsudskich i wojownik nie gorszy od Połubińskiego, po ojcu, którego mu w pacholęctwie ubili Kozacy, nie wziął właściwie nic, całą swą karierę wojskową i publiczną zawdzięczał rodzinie matki. A jednak już w wieku lat 18 dowodził chorągwią pancerną, a w trzynaście lat później postąpił na swą pierwszą krajową dygnitarię.
W systemie polskim kariery i majątki robione dzięki pokrewieństwom po “kądzieli” są regułą raczej niż wyjątkiem. Ojciec Stanisława Poniatowskiego został kasztelanem krakowskim, pierwszym senatorem Rzeczypospolitej. Ale syn całą karierę zrobił dzięki kobietom: najpierw promowała go rodzina matki, Czartoryscy, potem zaś znalazł sobie jeszcze lepszą protektorkę w osobie Jekateriny, cesarzowej całej Rusi, która nie musiała już bawić się w Iwana i przez papieży szukać potwierdzenia swych imperatorskich pretensji. Ojcowski spadek, zwłaszcza odziedziczony po nim herb Ciołek, bardziej królowi Poniatowskiemu przeszkadzał, niż pomagał, bo szlachta za nic nie chciała, by nad nią panował jakiś tam sobie “ciołek”.
Jak królowie, tak magnaci. Słynne w Rzeczypospolitej rody Sapiehów, czy Tyszkiewiczów zawdzięczają swą karierę przede wszystkim umiejętnie zawieranym małżeństwom i spadkom branym po ostatnich córach wymierających, wielkich niegdyś rodach. Na początku XVI wieku dominują nazwiska Kieżgayłów, Holszańskich, Gasztołdów, Słuckich, Ostrogskich. W sto lat później nie ma po nich śladu – na ich miejsce przychodzą potomkowie sprytnych genetycznych strategów, którzy o pokolenie, może nawet dwa, wcześniej umieli wżenić córkę czy syna w gałąź kończącego już swą historyczną karierę wielkiego “nazwiska”. Wybitni ci strategowie, owi rodzinni genetycy, pozostają w historii zapoznani, bo z rzadka oni właśnie odznaczyli się sami wybitnymi czynami. Spadki jednak umieli zbierać znakomicie, ich jest więc prawdziwy triumf zza grobu.
Rzecz jasna – łatwiej sprawę osądzać po fakcie. XVI-wieczna potęga gospodarcza równa się majątkowej, ta z kolei – rodzinnej. W rodzinie zaś ówczesnej dzieją się ciągle rzeczy nie-do-przewidzenia: zaraza wykosi nagle całą rodzinę zamożnego stryja, zemrze w połogu młoda trzecia żona, z wojny nie powróci żaden z czterech dorosłych synów pana podkomorzego… Nagle spadkobierczynią olbrzymiej fortuny – po ojcu, po stryjach, po dwóch pierwszych żonach ojca, po przyrodnich braciach – okazuje się kruchutka, maleńka panieneczka, co to o włos tylko przeżyła poród, który zabił matkę. Ubodzy krewni trzeciej żony, którą sobie podkomorzy wziął w jednej koszuli ot tak, na osłodę zgrzybiałej starości, zgłaszają nagle swą “bliskość” do majątków małej spadkobierczyni – nie przeżyje ona więcej niż 15 wiosen, jak już ją wydadzą za swojego syna! Ogromna scheda, licząca może i kilkadziesiąt miast i wsi, tysiące poddanych, na którą pracowały całe pokolenia przodków pana podkomorzego, jest już w nowych, dosyć przypadkowych rękach. Matka trzeciej pani podkomorzyny, półwioskowa niegdyś szlachcianka, czasem jeszcze uroni łzę za córką, co nie zakosztowała dużo życia a i śmierć miała nielekką, ale za chwilę zaciera z uciechą ręce – genetyczną grę, która wówczas jest zarazem grą polityczną i gospodarczą – rozegrała z pełną perfekcją. Los jej własnej rodziny wydaje się być zapewniony na długie, długie lata – mąż wnuczki onegdaj otrzymał od króla przywilej na pierwszą w tym rodzie kasztelanię, drążkową wprawdzie, ale zawsze, na początek nie można za wiele wymagać. Odtąd ród jej zwać się będzie senatorskim!
Scenariusz powyższy nie jest bynajmniej wyssany z palca. Życie rodzinne naszych przodków całkiem się różniło od naszego. Rozwodów wprawdzie nie było, ale śmierć kosiła często i młodo; dozgonność więzów małżeńskich oznaczała – do zgonu jednego z małżonków. Bywało, że młoda dziewczyna szła za dzieciatego wdowca, miała z nim szóstkę dzieci, a w rok po śmierci męża już wchodzi w następną rodzinę – jak Bóg podarzy i z tego małżeństwa zostanie kilkoro następców! Najwyraźniej słodycz pożycia małżeńskiego przedkładano wówczas ponad uczucia dla dzieci, czy choćby ponad potrzebę unikania rodzinnego chaosu. W takiej “kroczącej” rodzinie więzy międzyludzkie były całkowicie poplątane, pojawiały się i odchodziły w wieczność kolejne macochy, kolejni ojczymowie, gdzieś – czasem w oddali, czasem pod jednym dachem – żyło przyrodnie rodzeństwo: po ojcu i po matce.
Chaos uczuciowy potęgowany był jeszcze przez chaos majątkowy. Kobieta wychodząc za mąż wnosiła mężowi wiano, które – zazwyczaj w podwójnej wartości – ów “zapisywał” dla niej i dla spłodzonych z nią dzieci na swoich posiadłościach. W praktyce różnie potem z owym zapisem wyglądało – słynne zajazdy były czasami jedynym sposobem na odebranie matczynej schedy. Co wybitniejsi panowie trzymali również w dzierżawie majątki królewskie, których wartość nierzadko przekraczała ich dziedziczne bogactwa. Istniał zwyczaj, aby, za specjalną zgodą króla, zapisywać owe królewszczyzny żonom na dożywocie. W teorii był to sposób na przedłużenie czasu korzystania z dostatków królewskich na swoje dzieci. Cóż, kiedy praktyka bywała inna: młoda wdowa wkrótce wydawała się ponownie za mąż, zaś na królewskiej dzierżawie wyrabiała konsens na dożywocie dla nowego męża; dzieci pierwotnego dzierżawcy, który sobie ową zasługę wypracował, mogły tylko palce oblizać i starać się utrzymać jak najlepsze układy z ojczymem, który najwyraźniej obeznany był dobrze ze starym porzekadłem: u wdowy chleb gotowy!
W naszych czasach świadomość układów rodzinnych nie jest wymagana; na człowieka, który potrafi określić z której babki pochodzą jego nieliczni kuzyni, patrzy się jak na dziwacznego snoba. Snobizm taki był jednak dla naszych dziadów życiową koniecznością, zaś bez tej szczegółowej, mocno wbitej w pamięć wiedzy, nikt by się nie połapał w wielostopniowych uwikłaniach rodzinnego życia. Chociaż bowiem przedstawiona tu sytuacja jest już wystarczająco powikłana, wynaleziony sposób na zmniejszenie nieporozumień rodzinnych, wprowadzał w nią następną komplikację. Otóż, dla ochrony interesów potomstwa, wdowa czy wdowiec chętnego lub chętną na zadzierzgnięcie nowego dozgonnego związku szukali najczęściej wśród krewnych swej zeszłej połowy. W ten sposób skutecznie zmniejszano potencjał na powstawanie konfliktów majątkowych, gdyż podwójne więzy genetyczne znakomicie łagodziły przyrodzoną ludzką zachłanność. Dla snobistycznej rzekomo pamięci naszych przodków była to jeszcze jedna, koszmarna komplikacja i zapamiętanie wszystkich owych podwójnych, bywało, że potrójnych – i więcej – pokrewieństw, rozłożonych nierzadko na kilkadziesiąt nawet osób, wymagało nie lada jakiego ćwiczenia umysłu! Dodajmy do tego jeszcze nasz starodawny zwyczaj określania ludzi nie po nazwisku, lecz funkcjonalnie: pani koniuszanka słucka (to po ojcu) bywsza podsędkowa ziemska siemiątkowska (to po poprzednim mężu) chorążyna błędzka… Ani Błędzka, ani Siemiątkowska, ani Słucka nie są jej nazwiskiem. Nazwisko to jest znane, choć podlega stałej ewolucji i jej brat inaczej może nazywać się, niż jej ojciec. W rozmowach więc nazwiska się nie używa: ostatnio mówi się o niej “pani chorążyna”, o jej zaś dzieciach z pierwszego małżeństwa “podsędkowicze” i “podsędkówny”. Pamięć staropolska musiała cały ten galimatias nazewniczy na bieżąco sobie przyswajać, bo zadziorny podsędkowicz siemiątkowski bardzo by się obraził, gdyby się doń zwrócono per “chorążyc”! Bez użycia tytułu zagadać też nie wypadało, bo szlachcic bez tytułu był jak kozioł bez rogów. Jeśli więc zdarzyło się, że ojciec dzieciom takowego nie pozostawił, sprawdzano, jakie urzędy trzymał dziadek – i taką więc wiedzę musiała przetrzymywać pojemna pamięć naszych przodków; po dziadku, nie ojcu, koniuszym, późniejsza chorążyna błędzka, zwała by się koniuszaneczką słucką.
Rozeznanie układów rodzinnych snobizmem stało się dopiero w ciągu ostatnich paru wieków, kiedy państwa zaborcze zniosły nam tytuły ziemskie, nastąpiło znaczne przedłużenie życia ludzkiego, zaś równocześnie areał przekazanej po przodkach ziemi przestał być wyznacznikiem pozycji majątkowej. Równoznaczność rodzinna i gospodarcza została rozbita. Zniknęła postać młodej a bogatej wdowy, zaopatrzonej w dożywotną używalność królewskiej dzierżawy. Z Powstania 1863 roku młode wdowy wychodziły bez środków do życia – nie dość, że mąż zginął w walkach, to jeszcze rząd konfiskował pozostałe po nim majątki. I taki właśnie obraz: zgnębionej, przegranej kobiety, mieszkającej kątem na garnuszku u wspaniałomyślnych krewnych przetrwał do naszych czasów, zniekształcając poprzednią rzeczywistość. Za Rzeczypospolitej Obojga Narodów młoda wdówka była bowiem motorem karuzeli społecznej, która co rusz to wyrzucała do góry nowych kandydatów do stanowisk magnackich. Jak to się stało, że na trwałe utrzymali się tam właśnie Sapiehowie, czy Tyszkiewicze, dlaczego nie udała się podobna sztuka równie ambitnym graczom w genetycznego pokera, jak choćby licznie rozrodzeni litewsko-ruscy kniaziowie – próżno by spekulować. Podejrzewam, że zadziałał tu najzwyczajniejszy przypadek. W żadnej mierze nie da się tego powiedzieć o tych, którzy na huśtawce rodów zyskali najwięcej, i którzy najlepsze umieli wyciągnąć korzyści – o Radziwiłłach.
Witold Kowalski